Dwie zodiakalne ryby, które tkwią we mnie, płyną w
dwóch różnych kierunkach. Uprawiam eskapizm, odrywam się i uciekam od
rzeczywistości, by po jakimś czasie wrócić i zaznaczyć swoją obecność. I
paradoksalnie wracam wtedy, gdy mogłabym się schować. Bo słowa kotłują się w
mojej głowie i odczuwam potrzebę pisania (stłumioną przez jakiś czas).
Mam takie dni, kiedy chcę zniknąć z sieci
bezpowrotnie. Już raz przestałam „istnieć”, kiedy usunęłam swoje konto z
facebooka. Podobno nie istniejesz jeśli cię tam nie ma... Wróciłam pół roku
później, nie z próżności, nie z chęci epatowania wspaniałymi fotkami z wakacji,
lecz ze względu na naszego bloga. Piszę „naszego”, bo wciąż traktuję ten
kawałek przestrzeni jak moją i Lucy własność, mimo iż Lucy pojawiała się tu w
ostatnim czasie z doskoku.
Borne – moja Arkadia, o której parę razy na tym
blogu wspominałam (tu mieszka moja babcia, o której pisałam w
kontekście „Fashion moments” tu, to tu zorganizowaliśmy sobie z mężem plener ślubny… ze
statywu, wspominam o tym tu, ) – moja Arkadia się rozpada… Wróciłam właśnie z
wizyty u ukochanych dziadków i doświadczyłam zderzenia najwspanialszych
wspomnień z bezlitosną rzeczywistością. Nie chcę pisać o chorobie dziadzia
(babcia nauczyła nas mówić „dziadzio” – gdyż zawsze twierdziła, że: „dziadek
jest do orzechów” ;)) – niech ten fakt pozostanie tylko punktem wyjścia do
dalszych refleksji. Przemijanie – co za banał chciałoby się powiedzieć! Jak
łatwo można wpaść w kanał górnolotnego mówienia o czymś, co jest tak
fundamentalne dla ludzkiego istnienia. Ale gdy spotykasz swoje wspomnienia na
każdym kroku i wiesz, że za chwilę wszystko się zmieni ta przemijalność dotyka cię bardziej, jest bardziej osobista, spersonalizowana…